Unexpected Consequences of EU Regulations (film, 20 minutes)
In his latest video, Mateusz Chrobok discusses the issue of regulations affecting the technology market, emphasizing the potentially negative consequences of such measures. He points out the 'butterfly effect', illustrating how minor changes can lead to major consequences. Concerns about censorship and the restriction of freedom of speech are becoming increasingly evident. Mateusz also analyzes examples from the USA and Australia where regulations have negatively impacted investments. At the time of writing this article, Mateusz's video has 47,359 views and 2,118 likes, highlighting the significant interest in this crucial topic on the international stage.
Toggle timeline summary
-
Introduction to the discussion about new regulations imposed by the European Union.
-
Exploration of the potential dangers of regulations intended to solve problems.
-
Introduction to the butterfly effect, illustrating how small changes can lead to significant consequences.
-
Discussion about EU rules requiring platforms like Facebook to display posts chronologically.
-
Concerns that regulations meant for good may instead worsen issues they intend to address.
-
Critics' fears about increased censorship on the internet due to new regulations.
-
Mention of potential suppression of free speech due to hurried content moderation.
-
Examples of how regulations can be misused by governments, particularly in India.
-
Discussion about how such actions can lead to limiting foreign investments.
-
Even sensible regulations may cause investment hesitancy.
-
Investors may become cautious due to uncertainty about future regulations.
-
Introduction of significant regulatory impacts on businesses, referencing a report from the Kopia Institute.
-
Description of the Network Enforcement Act (NetzDG) in Germany and its implications.
-
Evaluation of the effectiveness of NetzDG, which showed little evidence of reducing abusive content.
-
The act's unintended consequence was the rise of censorship through excessive content removal.
-
Concluding thoughts on the broader implications of regulation on startup investments.
-
Discussion around the FOSTA-SESTA law in the US and its impact on investments and user protections.
-
Examination of unintended consequences regarding the FOSTA-SESTA regulations.
-
Proposals to ease regulatory burdens on startups through exemptions like sandboxes.
-
Contradictions regarding penalties for larger companies and their financial capabilities.
-
Continued examination of how regulations impact app developers and their monetary obligations.
-
Insights into new requirements for Apple regarding app installations and its implications.
-
Final thoughts on the costs associated with regulations and their ripple effects in industries.
-
Conclusion summarizing views on the complexities of regulation and its impacts.
Transcription
Cześć! Co i róż słyszymy o kolejnych regulacjach nakładanych przez Unię Europejską, ale nie tylko przez nią. Ba, staram się Was o nich w miarę na bieżąco informować. Tak, w kwestii tego, jakie problemy chcą rozwiązać, bo mało chyba kto będzie kłócił się z tezą, że warto patrzeć na ręce wielkim korporacjom. Jak i tym, jakie zagrożenia za sobą te regulacje mogą nieść. No właśnie, zagrożenia. Co dzieje się, kiedy przepisy nawet takie mające w zamyśle uczynić wiele dobrego idą nie do końca w dobrą stronę? Albo kiedy chcemy dobrze, a wychodzi jak zawsze? Albo nawet jeszcze gorzej? Zapraszam. Słyszeliście o efekcie motyla? Trzepot skrzydeł motyla z Sosnowca może po kilku dniach wywołać sztorm na Bałtyku. A tak mniej poetycko chodzi w dużym skrócie o to, że nawet bardzo drobna zmiana wpływa łańcuchowo na bardzo wiele rzeczy po kolei i czym dalej jesteśmy od tej pierwotnej zmiany, tym jej końcowy efekt może być coraz silniejszy. Unia Europejska wprowadza prawo nakazujące Facebookowi umożliwienie wyświetlania postów na tablicy nie na podstawie algorytmu, a po prostu po kolei? Cóż, być może lokalny sklepik z warzywami miał ten algorytm tak rozpykany, że dzięki temu utrzymywał się przy życiu. Po tej zmianie szybko zbankrutuje. I wiem, że to jest dość idiotyczny przykład, ale sami pewnie możecie wyobrazić sobie wiele lepszych, więc nie będę się tutaj silił na metafory. Często więc boimy się, że wprowadzane dla naszego dobra regulacje pogłębią tylko problemy, które w założeniach miały rozwiązać. Albo po prostu zamienią je na inne. Bo każda zmiana niesie za sobą konsekwencje. Czego więc najczęściej obawiają się krytycy regulowania rynków? Chyba najczęściej podnoszonym argumentem jest ten dotyczący cenzury. No bo jak to tak? Internet przecież ma być wolny. Założenia, że za pomocą dodatkowych regulacji zmusimy platformy takie jak Facebook, aby usuwały treści niezgodne z prawem, ma pewną wadę. No bo skoro jakieś treści są nielegalne, to jest już przecież podstawa do ich usunięcia, więc teoretycznie dodatkowe przepisy nic nowego nie wnoszą. A szkodliwe treści nie są czymś, obok czego chcą pokazywać się reklamodawcy. To zaś oznacza, że moderacja i tak ma miejsce. Jeżeli prowadzimy dodatkowo wysokie kary za nieusunięcie czegoś i to jeszcze w krótkim terminie od publikacji, to ryzykujemy usuwaniem również treści, które wcale nielegalne nie są. Bo po prostu bezpieczniej jest nie ryzykować i usunąć wszystko, co do czego ma się jakiekolwiek wątpliwości, niż dostać wielomilionową karę. A to w prostej linii może prowadzić do ograniczenia swobody wypowiedzi. Niestety to nie wszystko. Skoro wprowadzamy takie mechanizmy nawet w szczytnych celach, to zaraz znajdzie się ktoś, kto będzie chciał je wykorzystać w bardziej dyskusyjny sposób. Tak właśnie Indie próbowały wywrzeć presję na Twittera, aby cenzurował wpisy nieprzychylne indyjskiej władzy. Brak zgody ze strony platformy i konflikt tym spowodowany sprawił, że znacznie wzrosło na indyjskim rynku znaczenie konkurencyjnej dla Twittera lokalnej platformy o nazwie Co. Co w sumie na pierwszy rzut ucha brzmi jak sukces, bo przecież konkurencja. No może by brzmiało, gdyby nie fakt, że Co ściśle powiązana jest z indyjskimi władzami i zarzuca jej się liczne naruszenia prywatności oraz bycie tubą propagandową polaryzującą społeczeństwo, bo przecież najłatwiej rządzić podzielonym narodem. Podobnie zresztą zachowują się Chiny wprowadzając prawa antymonopolowe czy te dotyczące cyberbezpieczeństwa, a w rzeczywistości umacniając po prostu aparat cenzury. Takie zachowania prowadzą również do ograniczenia zewnętrznych inwestycji, bo mało kto zdecyduje się wejść na taki rynek. Również z powodów wizerunkowych. Ale nie chodzi tylko o ścisłą cenzurę. Wydaje się, że nawet rozsądne regulacje mogą przecież prowadzić do niechęci inwestycyjnej. Dostosowanie się do lokalnych przepisów jest przecież kosztem, który nie każdy jest gotów ponieść. Czy można więc liczyć na lokalnych, mniejszych graczy? Niby tak, ale nie do końca. Niepewność co do tego, co jako następne zostanie uregulowane może przecież prowadzić do większej ostrożności ewentualnych inwestorów. Na silniej regulowanym rynku ciężej jest przecież osiągnąć sukces. Pieniądze idą na prawników, a nie na inżynierów szukających kolejnych innowacji, więc po co je wydawać? To nie rozwija samego produktu. Testuje się też mniej rewolucyjnych rozwiązań, bo jest większe ryzyko, że z czymś się nie zgadzają prawnie. Betonuje się więc rynek i zniechęca do wejścia na niego nowych graczy. Bo będąc startupem chcesz wydawać na innowacje, aby mieć przewagę konkurencyjną, a nie na zgodność z RODO. Zresztą czasem aż strach wypuścić produkt na rynek z obawy, że zostanie rozjechany przez działy prawne. Stąd ostatnio w projektach dużych regulacji pojawiają się wyłączenia dla startupów, a ostatnio nawet tzw. sandboxy, mające na celu umożliwić sprawdzenie zgodności z prawem bez ponoszenia wielkich kosztów. No dobra, teoria teorią, ale zerknijmy na jakieś przykłady prosto z życia wzięte. Raport dotyczący wpływu regulacji na rynki, na który się ostatnio natknąłem, został przygotowany przez Instytut Kopia. Co to takiego? Zapytacie. I będzie to pytanie bardzo na miejscu. To organizacja skupiona wokół Majka Masnika, autora serwisu Techdirt. Nie tylko ukuł on termin FX Traceant, ale też od lat walczy o wolność i niezależność internetu. Kopia postawiła sobie za cel promowanie innowacji i wspieranie biznesów, głównie technologicznych startupów, również w zakresie ich zgodności z regulacjami. I, co też istotne, jednym z jej sponsorów jest Google, o czym warto wspomnieć dla zachowania przejrzystości. Przeanalizowali oni parę przykładów z całego świata w zakresie tego, jaki długofalowy wpływ mają one na biznes i społeczeństwo. Zacznijmy więc od naszych sąsiadów z Zaodyry. Jakieś pięć lat temu w Niemczech wszedł w życie Netzwerk Durchsetzungsgesetz, w skrócie NetzDG, zwany też potocznie rozporządzeniem Facebooka. Chodziło o walkę z fake newsami, mową nienawiści czy też sianiem dezinformacji. Zobowiązywało ono platformy do usuwania jawnie nielegalnych treści w maksymalnie dobę, a takich mniej jawnie nielegalnych, w tydzień od ich zgłoszenia. Jeżeli się tego obowiązku nie spełni, to można wyhaczyć konkretną karę finansową. Jakie przyniosło to efekty? Ano, okazuje się, że po latach jego obowiązywania nie ma jednoznacznych dowodów na ograniczenie abuzywnych treści. Raczej dochodzi do usuwania większej ilości rzeczy niż wymagało tego prawo. Ba, powołano oczywiście jednostkę, która miała zająć się technicznymi aspektami nakładania odpowiednich kar. Zgadnijcie, ile takich kar było w ciągu dwóch pierwszych lat od wprowadzenia prawa? Odpowiedź brzmi zero, a etaty w urzędzie utrzymywać trzeba. Nasuwa się więc wniosek, że skoro nie było kar, to znaczy, że platformy same z siebie regulowały się do tej pory wystarczająco dobrze i zewnętrzny regulator jest po prostu zbędny. Raport zwraca też uwagę, że treści usuwane są częściej na podstawie wewnętrznych regulacji danej platformy niż z powodu naruszeń obowiązującego prawa. Dlaczego? No to w sumie logiczne. Istniejąc na rynku globalnym można posiadać w miarę jednolite warunki korzystania z usługi i to na ich podstawie podejmować spójne decyzje, a nie rozróżniać je per każda krajowa jurysdykcja. A takie działanie siłą rzeczy usuwa więcej treści niż wymaga tego prawo, więc prowadzi w prostej drodze do jakiejś formy cenzury. W Niemczech na przykład efektem było zablokowanie konta komediowego na Twitterze, zaparodiowanie wypowiedzi jakiegoś polityka i skrajnie prawicowych poglądach. Niestety ciężko o jakieś szerokie statystyki w tych kwestiach, a dowody są głównie anegdotyczne. Od wprowadzenia NetzDG w życie minęło jakieś 6 lat i w sumie jedyną karę na jego mocy dostał Facebook za zaniżanie ilości zgłoszeń postów w raportach. Aktywiści i eksperci podnosili alarm, że NetzDG narusza prywatność oraz prawo do wolności słowa obywateli i tym samym jest niezgodne z unijnym prawem. Jednak Komisja Europejska nie podjęła się jego oceny. Zwrócono ponadto uwagę, że inne kraje zaczęły wdrażać swoje własne prawo na wzór tego niemieckiego. Sęk w tym, że mowa tu o rządach mających niezbyt chlubne standardy w zakresie dbania o swobody obywatelskie. Tym samym NetzDG stało się niejako, pewnie wbrew założeniom, wzorem do naśladowania dla krajów o autorytarnych zapędach. Ale to nie wszystko. Po wejściu w życie NetzDG zmienił się także krajobraz na niemieckim rynku startupowym. O ile inwestycje na bardzo wczesnym etapie rozwoju pozostały na podobnym poziomie, o tyle te późniejsze praktycznie zniknęły. I nie jest to kwestia całego unijnego rynku, bo we Francji czy w takiej Wielkiej Brytanii takiego zjawiska nie zaobserwowano. Jak więc NetzDG wpłynęło na lokalny biznes? Kojarzycie pewnie SoundCloud. To taki portal, na który trafiacie z wyszukiwarki po zapytaniu o jakąś muzykę i denerwujecie się, że nie ma jej na YouTubie. Co może być dla niektórych zaskoczeniem, jest to na wskroś niemiecki produkt. Musiał się więc w jakimś stopniu dostosować do rzeczonego prawa, mimo znacznie mniejszych rozmiarów niż branżowi giganci. Ze złożonych przez nich raportów wynika, że dostawali oni od około 100 do niecałych 300 zgłoszeń nielegalnych treści rocznie. Zdecydowana większość z nich dotyczyła mowy nienawiści i głoszenia propagandy. Co ciekawe, raporty te nie były rozłożone w czasie, a pojawiały się pewne piki. W jednym miesiącu nic, a w innym 50 raportów. To rodzi problemy, bo skoro na odpowiedź na takie zgłoszenie jest bardzo ograniczony czas, to trzeba utrzymywać w gotowości zespół zdolny przerobić nawet taką sporą górkę. Zmusiło ich to do zatrudnienia nowych osób, w tym w innych strefach czasowych, żeby przyspieszyć odpowiadanie. W Niemczech dodatkowe 6 osób, a w Nowym Jorku w formie outsourcingu kolejne 7. To całkiem spory przyrost jak na firmę zatrudniającą niecałe 300 pracowników, w dodatku służący tylko sprostowaniu regulacjom, a nie rozwojowi ich sztandarowego produktu. Czy więc prowadzenie w życie NETDG przyniosło jakieś pozytywne skutki? Tak. Zmusiło choćby platformy do szerszego raportowania statystyk w bardziej ustandaryzowany sposób, co pozytywnie wpłynęło na przejrzystość. Zresztą można się z nich sporo dowiedzieć. Jedynie około 1 piąta, a często nawet mniej zgłaszanych przez użytkowników treści podejrzewanych o bycie szkodliwymi, jest rzeczywiście usuwana. Reszta zgłoszeń teoretycznie jest bezpodstawna. Poddaje to jeszcze bardziej wątpliwość sens utrzymywania przez firmy sporych działów zajmujących się analizą tych zgłoszeń. Nie myślcie sobie jednak, że regulacje to jedynie domena Unii Europejskiej. O nie. W 2018 roku w Stanach Zjednoczonych weszło w życie prawo o nazwie FOSTA-SESTA, mające na celu m.in. walkę z handlem ludźmi. Zmieniało ono coś, co było odwieczną zasadą internetu. Do tej pory platformy nie były w sumie odpowiedzialne za to, co użytkownicy publikowali za ich pośrednictwem. Gwarantowało im to prawo. I FOSTA je zniosła. Przynajmniej w pewnych przypadkach. Korelacja nie oznacza od razu przyczynowości, szczególnie że było wtedy trochę finansowych zawirowań na rynkach, jednak po wejściu FOSTA w życie inwestycje w rozwinięte już startupy, te z kategorii mediów społecznościowych, spadły o połowę. A w Europie i Chinach nie zaobserwowano podobnego trendu w tym samym okresie. Ale czy chociaż prawo to spełniało pokrywane w nim nadzieje związane z ograniczeniem w handlu ludźmi? Ciężko to zbadać, bo okazuje się, że służby wcale nie chciały z niego korzystać. Mają po prostu do tego inne narzędzia. Skutek może być nawet odwrotny od zamierzonego, bo przestępcy po prostu wynieśli się na serwisy zlokalizowane poza Stanami Zjednoczonymi i teraz jest ich trudniej śledzić. A firmy, szczególnie te mniejsze, ponoszą wyższe koszty obsługi prawnej, bo pozwy bywają też kierowane przeciwko firmom, które z handlem ludźmi nie mają absolutnie nic wspólnego, a po prostu wykorzystuje się FOSTA, aby napsuć im krwi bezpodstawnym pozwem. Jest też inna, dość niespodziewana konsekwencja. Część serwisów znacznie ograniczyła możliwości wykorzystywania ich doświadczenia usług dla dorosłych. Legalnych usług. eBay na przykład zabronił sprzedaży różnych opracowań czy też innych monografii o seksualności, które nikomu nic złego nie zrobiły, tak na wszelki wypadek, aby nie oberwać jakimś pozwem. Kolejny przykład płynie aż z antypodów. Tam też po wyrokach Sądu Najwyższego potwierdzających, że platformy odpowiedzialne są zapublikowane na nich treści, zaczęły znacznie spadać inwestycje w startupy. Mimo wcześniejszych, bardzo agresywnych wzrostów. To właśnie z Australii pochodzi Atlassian, którzy są autorami choćby Jiri i Confluenza. Jednak w pewnym momencie przenieśli oni swoją główną siedzibę do Londynu. Dlaczego? Powodów na pewno jest wiele, ale różne, często zmieniające się regulacje, które co chwila testowano na australijskim rynku, na pewno w znacznym stopniu utrudniały im działanie. Cierpiała też na tym jakość dostarczanych produktów, bo zamiast skupić się na rozwoju, trzeba było dostosowywać się prawnie pod rozliczne rynki. A nikt przecież nie chce płacić potężnych kar, prawda? No dobra, ale przecież na niegrzecznych, którzy nie chcą się dostosować do nowo wprowadzanych zasad, czekają potężne kary. Tak, to prawda, ale to tylko część historii. Technologiczni giganci dostali w zeszłym roku w karach sumarycznie tak w USA jak i w Europie jakieś 3 miliardy dolarów. Za złamanie różnych regulacji. A więc nie mówimy tu o drobnych. Jednak warto osadzić to w jakimś kontekście. Więc ile czasu zajęło im wygenerowanie dochodu, który za to zapłaci? Jakiś tydzień. Proton przygotował nawet tabelę zestawiającą kary dla monopolistów z czasem potrzebnym na zarobienie pieniędzy koniecznych do ich zapłacenia. Kary te, o ile kwotowo mogą robić na nas naprawdę duże wrażenie, dla takiej mety czy Google'a wcale nie wyglądają na szczególnie dotkliwe. Po prostu wlicza się je w koszta prowadzenia działalności. Zresztą zakładając, że kary te w ogóle są płacone, a nie utykają w sądach na licznych odwołaniach, co jest niestety regułą. Czy to wszystko oznacza, że wprowadzenie jakichkolwiek praw antymonopolowych i rozlicznych regulacji dla technologicznych gigantów nie ma żadnego sensu? Na szczęście nie do końca, chociaż mam świadomość, że dysproporcja zalet do VAT nie popiera tej tezy. No bo o ile kary finansowe nie są wystarczająco dotkliwe, o tyle wymagania i zakazy sprzedaży produktów ich niespełniających już wydają się działać. Jednym z przykładów jest Microsoft, który zgodnie z Digital Market Act musi dawać możliwość odinstalowania Edge'a, Cortany czy Binga w Windowsach, oddając nam tym samym nieco więcej kontroli nad swoimi komputerami. Dopadło to też Apple, które w końcu musi sprzedawać iPhone'y z portem USB-C, dzięki czemu możemy w końcu zrezygnować z zabierania ze sobą dodatkowego kabelka do ładowarki na wakacje. Ale to nie wszystko. Ostatnio świat obiegła łamiąca wiadomość, że iOS po latach bycia zamkniętą na obcych twierdzą będzie zmuszony do otwarcia się na konkurencję. O co chodzi? Ano Apple ma umożliwić instalacje zewnętrznych, niezależnych sklepów z aplikacjami w iPhone'ie, czyli coś, co androidowcy mają w sumie od zawsze. Po raz pierwszy ekosystem Apple zostanie siłą za sprawą unijnych regulacji, otwarty na aplikacje spoza App Store'u. Również takie, które do tej pory nie były dostępne przez jego regulamin. Choć Apple nadal rezerwuje sobie prawo do sprawdzania wszystkich aplikacji w zakresie ich bezpieczeństwa. Muszą też one wszystkie być cofrowo podpisane, a nie jako programowanie w pociągach. Świetna wiadomość, prawda? No tak, nie do końca. Apple zrobiło to jak to Apple. Nie zamierzają wcale nikomu pomagać. Po pierwsze aplikacje robiące za alternatywne sklepy nadal muszą przejść przez proces zatwierdzania przez Apple. Ba, deweloper takiego sklepu musi udowodnić, że jest w stanie finansowo udźwignąć temat. Konieczne będzie poręczenie przez renomowaną instytucję finansową do kwoty miliona euro i to corocznie odnawiane. Co już na dzień dobry daje nam praktycznie pewność, że nie ma co liczyć na jakiś projekt open source z tej kategorii. Deweloperzy będą mogli korzystać tak z systemu płatności dostarczanego przez Apple, czyli Apple Pay, ale też z innych dostawców takiej usługi. Czyli co? Nie będzie już trzeba płacić Apple'owi prowizji? A no, tutaj robi się ciekawie. Korzystając z zewnętrznego dostawcy płatności po prostu prowizja jest mniejsza, ale nadal istnieje. Na twórców, szczególnie popularnych w Europie aplikacji, czeka dodatkowa prowizja. Jeżeli instalacji w Unii Europejskiej będzie powyżej miliona, to za każdą zainstalowaną przez jakiegoś użytkownika aplikację trzeba będzie zapłacić pół eurasa prowizji. I to nie jednorazowo, a co roku. Nieźle, co? A, no i pielgrzymek do Unii Europejskiej z innych zakątków świata po odblokowane iPhony raczej nie będzie. Blokada realizowana jest na podstawie adresu użytkownika urządzenia, więc telefon kupiony w Europie i aktywowany w Stanach będzie się zachowywał dokładnie tak samo jak urządzenie z amerykańskiej dystrybucji. The more things change, the more they stay the same. Co robić i jak żyć? Każda wprowadzona regulacja wchodzi w życie jakimś kosztem. Nie ma nic za darmo. Mowa tak o różnych konsekwencjach, szczególnie tych nieprzewidzianych przez prawodawców, ale również po prostu o pieniądzach, często znaczących. Za to zawsze płacisz swoimi pieniędzmi, po prostu czasem na takim etapie łańcucha, że nie widzisz tego na pierwszy rzut oka. Jednym z argumentów za wprowadzeniem tego typu regulacji jest ograniczenie wpływu platform internetowych wielkich, olbrzymich na społeczeństwo. Niestety okazuje się, że zamiast wyrównywać szanse, rozbudowane przepisy potrafią stanowić kolejną barierę dla nowych graczy na tych rynkach, jeszcze bardziej betonując monopolę. Ale nawet jeżeli coś na początku nie zadziała, a regulowane podmioty znajdą sposoby na obejście nowego prawa, to nie jest to przecież jeszcze koniec świata. Po prostu warto byłoby wyciągnąć z tego wnioski na przyszłość, aby nie popełniać w kółko tych samych błędów. I choć regulacje nie są idealne, to wierzę w tryb iteracyjny. Bo z jednej strony cieszy próba złamania monopolu, jak choćby w przypadku USB-C, z drugiej kończymy czasem w gorszym miejscu. Tak czy inaczej, dla mnie nie jest to czarno-białe, a po drodze jest po prostu wiele odcieni szarości. I to już wszystko na dziś. Tymczasem dziękuję za Waszą uwagę i do zobaczenia!