Menu
O mnie Kontakt

Dlaczego urządzenie Rabbit powinno być APKą? - niezły przekręt? (film, 30m)

Mateusz Chrobok w swoim najnowszym filmie przygląda się rzeczywistości, która otacza nas w erze sztucznej inteligencji. Wskazuje na to, że nasze życie i codzienność mogą ulegać zmianom dzięki technologiom takim jak AI. Jednak nie zawsze obietnice zmian są rzeczywistością. Przykładem jest start-up Rabbit, który - jak się wydaje - miał być przełomowym rozwiązaniem, obiecującym prywatnego asystenta zdolnego do realizacji licznych zadań, jak zakupy czy planowanie podróży. Niestety, w praktyce okazało się, że są to tylko nietrwałe propozycje, co podkreśla Mateusz, analizując ich historię.

Start-up, przedstawiany jako innowacyjny, początkowo koncentrował się na idei interakcji człowiek-maszyna, ale nagle nazwa i koncepcja projektu zmieniały się wielokrotnie. Pojawili się także kontrowersje dotyczące prawdziwości oferowanych funkcji, które wydawały się być niczym więcej jak marketingowym chwytem. W momencie pojawienia się produktu na rynku i wulgarnie brudnych recenzjach od technologicznych kanałów na YouTube, prawdziwe oblicze produktu zaczęło budzić poważne wątpliwości.

Zarządzanie przehypowanym produktem w świecie technologii nie jest proste. Mateusz podkreśla, że obecnie dominuje nadmierny hype wokół sztucznej inteligencji, której zastosowanie wzbudza więcej wątpliwości niż entuzjazmu. Pojawiające się pytania dotyczące prywatności, zabezpieczeń danych czy zrozumienia zastosowanej technologii nie tylko obnażają słabości wyrobów takich jak Rabbit, ale i zdradzają niepokojące aspekty związane z świadomością o niezasadności oczekiwań.

Kluczowe jest, aby konsumenci zdawali sobie sprawę z tego, że nadmierny entuzjazm dla najnowszych technologii może prowadzić do rozczarowania. W związku z tym, Mateusz radzi rozwagę przy zakupach produktów w pre-orderze, szczególnie tych od nowych graczy na rynku. Obserwacja opinii użytkowników i testy przed podjęciem decyzji o zakupie mogą być mądrzejszym podejściem.

Na zakończenie, statystyki tego wideo są równie wymowne - w chwili pisania tego artykułu film obejrzało 58047 osób, a 2682 z nich zareagowało pozytywnie. To sugeruje, że mimo kontrowersji, publiczność interesuje się tym, co ma do powiedzenia Mateusz Chrobok na temat zawirowań w świecie technologii sztucznej inteligencji. Po analizie wideo można zauważyć, że refleksje te są niezwykle ważne i powinny być brane pod uwagę podczas inwestowania w nowe technologie.

Toggle timeline summary

  • 00:00 Wprowadzenie omawiające momenty, które redefiniują historię.
  • 00:13 Wspomnienie o znaczących osiągnięciach technologicznych, takich jak Internet i sztuczna inteligencja.
  • 00:20 Krytyka niewywiązanych obietnic rewolucji w technologii.
  • 00:43 Wprowadzenie Rabbit, nowego urządzenia osobistego asystenta.
  • 00:54 Możliwości Rabbit w zakresie zakupów i planowania podróży.
  • 01:20 Prezentacja Rabbit jako przełomu w technologii.
  • 01:33 Kontrastowanie oczekiwań konsumentów z rzeczywistą wydajnością.
  • 01:44 Historia Rabbit od momentu jego początkowej koncepcji.
  • 01:46 Wczesne wizje nowego modelu konsumpcji treści.
  • 02:01 Dyskusja na temat modnych słów, takich jak 'quantum', bez istotnego znaczenia.
  • 02:38 Obietnice zaawansowanych możliwości AI i interakcji systemu.
  • 02:49 Rebranding firmy stojącej za Rabbit oraz harmonogram rozwoju produktu.
  • 04:37 Spekulacje na temat nowych interakcji AI w kontekście gier.
  • 05:30 Rozwój wirtualnych agentów zwanych Rabbitami do interakcji cyfrowych.
  • 07:47 Strategie marketingowe i finansowe wsparcie dla Rabbit.
  • 13:04 Wstępne recenzje i krytyki od technologicznych YouTuberów.
  • 13:25 Odkrycie, że Rabbit działa na platformie Android.
  • 23:13 Kontrowersje dotyczące bezpieczeństwa i funkcjonalności Rabbit.
  • 25:00 Problemy prawne związane z przesyłaniem treści i integracjami usług.
  • 28:10 Rada przeciwko zakupowi produktów podsycanych hype'm i znaczenie recenzji użytkowników.
  • 29:30 Zakończenie i zaproszenie do przyszłych aktualizacji.

Transcription

Cześć! Zdarzają się czasem takie sytuacje w życiu, kiedy jesteśmy świadkami prawdziwego przełomu. Ba, przeważnie nawet jeszcze nie wiemy, że to właśnie ten moment w historii na zawsze już zredefiniuje otaczającą nas rzeczywistość. Pojawia się Internet, pierwszy telefon, pierwszy smartfon, media społecznościowe, czy w końcu sztuczna inteligencja. Niestety zdecydowanie częściej obiecuje się nam rewolucję, która wcale nie nadchodzi. Nie nosimy w końcu na co dzień okularów z kamerorzutnikami, nadal nie możemy przebadać się na okoliczność absolutnie wszystkiego tylko jedną kroplą krwi, a o Windowsie Wiście wciąż próbujemy zapomnieć. Do tej drugiej kategorii usilnie próbują dołączać kolejne start-upy i nie tylko, pchające AI wszędzie, gdzie tylko się da. Albo takie, które wieszczą, że osiągnęły w tej kwestii coś rewolucyjnego. Dołączył do nich ostatnio Rabbit. Małe, pomarańczowe pudełko, które obiecuje, że zostanie naszym prywatnym asystentem. Nie tylko odpowie na wszystkie pytania. O nie, ma zrobić za nas zakupy, zaplanować podróż wraz z zarezerwowaniem hoteli i pociągów, czy zamówić nam jedzenie, kiedy wieczorem nie chcemy sobie tym zaprzątać głowy. Czyli w końcu zrobić to, czego nam się robić nie chce, abyśmy mogli skupić się na tym, co lubimy. Czyli choćby na kreatywności. Brakuje tylko, żeby ogarnął pranie. To emanacja sztucznej inteligencji nie tylko dla programistów. Prawdziwy przełom. Tak go przedstawiano. Ale potem gotowy produkt trafił do czołowych technologicznych youtuberów. I w sumie rzeczywiście był to pewien przełom, ale chyba nie taki, jakiego byśmy sobie życzyli. Oto historia o ściemie i nakręcaniu hajpu. Zapraszam. Historia najlepiej zaczyna się od początku. No to zerknąłem na samo dno Twixera Rabbita, który rabitem wtedy jeszcze wcale nie był, więc po kolei. Pierwsze wpisy pochodzą z początków 2023 roku. Snuje się w nich jakieś enigmatyczne wizje nowego sposobu konsumpcji treści, który ma rozszerzyć naszą świadomość. Gdzieś tam po drodze pada oczywiście modne słowo kwantowy w jakimś idiotycznym kontekście, a wszystko okraszone jest niezbyt wysokiej jakości animacją, wyglądającą jak testowa wersja komputerowej gry. W której postacie mają być naprawdę inteligentne, a nie tylko dobierać dialogi na podstawie wybierania ich z list i prostych skryptów. Brzmi jak obiecanki i cacanki, ale tak jest AI, chmurą i kwantowym silnikiem. Tak więc sprawa jest co najmniej poważna. W dodatku mnożywy cenę takiego startupu przynajmniej dziesięciokrotnie. Jeżeli pomyśleliście, że brakuje tylko kryptowalut, to nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, ale o tym później. W wakacje zeszłego roku zaczęły pojawiać się pierwsze szumne zapowiedzi HMI, czyli Human Machine Interaction. Brzmi, nie przymierzając, dokładnie jak Matrix. Od tej pory mamy już nie być opresyjnie zmuszani do korzystania z tak przestarzałego narzędzia, jakim jest klawiatura. Nadchodzi przyszłość, balonik pompowany jest jak z kompresora. Wszystkiemu towarzyszy ładna animacja cytująca historyczne materiały wideo, w tym choćby prezentację pierwszego iPhona. Oczywiste nadchodzi przecież rewolucja co najmniej takiego samego kalibru. A to wszystko pod nazwą OS-2. Tu mała dygresja. Co starsi widzowie drapią się pewnie teraz po łysinie na czubku głowy przeżywając déjà vu. Nic dziwnego, OS-2 brzmi znajomo. Dokładnie tak samo nazywał się system operacyjny autorstwa IBM-a z początku w lat dziewięćdziesiątych, czyli czasów pierwszych domowych komputerów. Niestety, mimo bycia po prostu lepszym, poległ on sromotnie w nierównej walce z Windowsami. Jeżeli więc kojarzysz o czym mówię, czas umówić kolonoskopię. No ale wróćmy do tego nowego OS-2. Może jemu się uda. Centralnym jego elementem jest kernel TM. Dokładnie tak jak w każdym innym systemie operacyjnym, choć może bez TM. Więc gdzie jest jakaś różnica? Ano za sprawą kernela TM, wszystkie interakcje z tym nowym, rewolucyjnym produktem mają być dziesięciokrotnie szybsze. Wszystkiego mieliśmy dowiedzieć się wkrótce ze strony os2.ai. Nie wiem, czy po prostu nie dopilnowano jakichś kwestii naruszenia znaku handlowego, ale pierwotna nazwa szybko przestała występować w jakichkolwiek materiałach. Z końcem zeszłych wakacji na Twixerze po raz pierwszy pojawia się oficjalnie nazwa Rabbit. Oczywiście też z TM na końcu. Ciekawe, czy ktoś zapytał ich, czy przypadkiem nie chcą w tubę, no ale do brzegu. Żeby podgrzać atmosferę, pojawia się też wideo ze zmodyfikowanego Cyberpunka 2077, w którym rozmawiamy z postaciami z gry jak gdyby była to luźna, taka totalnie naturalna rozmowa jak z kolegą przy kawce. Albo zamawiamy obiad w grze, jakbyśmy byli obsługiwani przez kelnera w restauracji z gwiazdką. Wygląda to naprawdę świetnie i sprawia, że apetyt oraz hype rosną bardzo, bardzo szybko. W międzyczasie trwa dalszy rebranding. Jakoś w październiku oficjalnie ogłoszono, że Cyber Manufacture Co., czyli spółka stojąca do tej pory za wszystkim, zmienia nazwę na Rabbit Inc. Bez TM, ale to nie jedyna zmiana. Bazując na doświadczeniach zebranych przy nadawaniu osobowości postaciom z gier, postanowiono stworzyć produkt. Rabbity zapowiadane są jako sposób na prowadzenie z nim interakcji. Takie wirtualne agenty, za pomocą których będziemy mogli z niego korzystać. Całość rzekomo jest tak unikalna, że nazwa OS2 wydawała się po prostu zbyt mało seksji, aby oddać to fantastyczne doświadczenie, z którym spotka się użytkownik. I tak właśnie powstał Rabbit TM. No ale chwila moment, skoro nazwa zdążyła już ulec zmianie, to co wcześniej robiła Cyber Manufacture Co.? No nie jest to pytanie, na które twórcy Rabbita lubią odpowiadać. Przynajmniej takie wrażenie odnosi cały internet. Ale o tym trochę później, po prostu miejcie to pytanie gdzieś z tyłu głowy. Wróćmy do królika. Z czasem pojawiają się kolejne górnolotne zapewnienia i obiecywane niesamowite funkcje. Jeszcze w październiku ogłoszono hucznie zbudowanie LAMA, czyli Large Action Modelu. W przeciwieństwie do LLM-ów, czyli wielkich modeli językowych, które mają jedynie zrozumieć, co chce zrobić ich użytkownik, LAM ma przeprowadzać akcje, które po prostu rozwiązują problemy. Z pomocą neurosymbolicznego systemu. Cokolwiek to znaczy, serio. Obiecuje nam się nawet, że apki na telefonie to już przeżytek. Chcecie jakiś przykład? A no mamy mieć możliwość nauczyć takiego rabita, jak wygląda rezerwowanie hotelu w wybrany przez nas sposób. Na konkretnym portalu, z odpowiednimi preferencjami, z fakturką czy bez. Od tej pory wystarczy powiedzieć rabitowi, żeby w takim a takim terminie zrobił rezerwację, w wybranym przez nas miejscu i personalny asystent, któremu marchew rośnie, zaproponuje nam kilka opcji do wyboru. Wszystko jak w rozmowie prowadzonej z żywym człowiekiem, bez żadnego klikania. A to wszystko zamknięte w małej pomarańczowej obudowie wielkości dwóch paczek zapałek i dostępne za niecałe 200 dolarów pod dumną nazwą Rabit R1. Oczywiście w przedsprzedaży. Brzmi nieprawdopodobnie? No trochę tak jest, ponieważ dowiadujemy się też, że przeliczanie wszystkiego będzie miało miejsce w chmurze. No ale dzięki temu ma być niedrogo i poręcznie. Niedziwne więc, że w grudniu udaje się Rabitowi pozyskać kolejną rundę finansowania, tym razem na 10 milionów dolarów. Gotowy produkt ma być dostępny dla wszystkich już w styczniu, zaczyna się więc nakręcanie hype'u materiałami marketingowymi. Ba, pojawia się nawet nagranie inspirowane, delikatnie mówiąc, konferencjami Apple za czasów Steve'a Jobsa, w którym występuje Jesse Liu, CEO Rabita. Jest on oczywiście bardzo excited. Pokazując iPhona AI, wieszczy śmierć wszystkich aplikacji na telefony, które mają zostać przecież zastąpione asystentami. Twierdzi zresztą, że telefony są już tak długo na rynku, że jesteśmy nimi po prostu zmęczeni. Aplikacjami w sensie, które są nieintuicyjne i nie współpracują ze sobą. Wielokrotnie cytuję sławne There's an app for that, które ukłuła przecież jedna z reklam iPhona. W trakcie tego wystąpienia Jesse w niecałe pół godziny pokazuje, jak obecne LLM-y są w stanie nieźle odpowiadać na zadane pytania, jednak nie umieją rozwiązywać realnych problemów. Czat GPT znajdzie nam gdzie i jak kupić bilet na samolot, ale nie zabukuje go za nas. Rabit ma to zmienić. Mechanizm, który pozwala na nauczanie, a finalnie na przeprowadzenie akcji z wykorzystaniem LLM-a nazywa króliczą norą. Nie powiem? Nawet zabawnie. To taka platforma, która pozwala na zarządzanie, których usług do czego używamy, aby Rabit mógł się do nich podłączyć. No ale stwierdzenie, że to jak taki iCloud, bo można się logować do różnych aplikacji, tak to cytat z Jessego It's just like iCloud. Nie wiem, czy bardziej bawi, czy jednak żenuje. Jesse podkreśla też, że absolutnie dbają o prywatność. Nie przechowują żadnych naszych haseł, nie śledzą co robimy, nie obchodzą też zabezpieczeń zewnętrznych systemów i na pewno w tej kwestii nie mijają się z prawdą. Pokazuje też jak Rabit zamawia pizzę, Uberka czy nawet sam planuje całą wycieczkę do Londynu wraz z lotami, hotelami i samochodami do wypożyczenia. Wystarczy tylko potwierdzić każdy z wyborów. Ba, asystent może nawet pokierować, co mamy na miejscu zobaczyć, gdzie i co zjeść i jak upchnąć to wszystko w kalendarzu. A kiedy zrobi się zbyt intensywnie, to wystarczy poprosić go o trochę spokojniejszy grafik. Genialne, prawda? Ale to nie wszystko. Może też robić zatłumacza na żywo tak mowy jak i tego, co widzimy naokoło. Zaproponuje przepis na obiad po prostu przeglądając zawartość naszej lodówki. Wyedytuje Excela, nad którym pracujemy. Zautomatyzuje rzeczy, które często powtarzamy po prostu się ich ucząc. Potrafi nawet zlikrolować. No genialne, rewolucja! W dodatku Rabit odpowiada na zadane pytania w pół sekundy, co możemy zobaczyć na własne oczy. Różnica w porównaniu do konferencji Apo z lat świetności jest jednak widoczna, kiedy przyjrzymy się nieco dokładniej, bo wprawne oko dostrzeże coś interesującego. To wszystko nie dzieje się na żywo przed publicznością, a jest po prostu wyprodukowane jak każda reklama, wykorzystując magię kina. Zaczynają też pojawiać się pytania. Dlaczego to nie jest po prostu kolejna aplikacja? Jesse twierdzi, że apki są zbyt trudne w otrzymaniu, a zbyt łatwe w skopiowaniu. Do tego jest się częścią jakiegoś ekosystemu, z którego w każdej chwili ktoś może nas wywalić. No i gdyby to była apka, to Apple czy Google zaraz ukradną ten świetny pomysł i dodadzą go do swoich systemów. A Jesse nie może pozwolić przecież na zatrzymanie rewolucji. Zresztą telefony to w ogóle są nie do tego zbudowane. To przeżytek, nie udźwigną takiego czegoś. Zresztą tu chodzi o experience, design, sami wiecie. Poza tym on w sumie to nie chce zastępować telefonów, przynajmniej na razie. Rabbit R1 to pierwszy przedstawiciel całkowicie nowej generacji urządzeń. Od tej pory nic już nie będzie takie samo. A, no i oczywiście na zakończenie one last thing. One last thing. To wszystko za jedyne 200 dolarów i to bez subskrypcji. Niesamowite. Rusza przedsprzedaż, a produkt będzie w naszych domach na święta wielkanocne, no bo królik, wielkanoc, wiadomo, a więc szybko, szybciutko zamawiać preordery. Nic dziwnego, że pierwszego dnia otrzymali 10 tysięcy zamówień. Media przeklejały bezmyślnie notatki prasowe, które dostali od firmy, a Rabbit na Twixerze co chwila informował, że wyprzedał kolejną dziesięciotysięczną partię swojego asystenta. Mija jakiś tydzień, a karuzela jeszcze bardziej się rozpędza. Rabbit ogłasza partnerstwo z Perplexity, ale wraz ze wzrostem zainteresowania rośnie też sukcesywnie ilość zadawanych, często niewygodnych pytań. Szczególnie, że na przełomie kwietnia i maja pierwsze egzemplarze Rabbita R1 trafiają do technologicznych youtuberów i zaczyna się ostra jazda bez trzymanki, jak po Heraklesie. MKBHD nazywa Rabbita czymś, co ledwo nadaje się do zrecenzowania. Podobnego zdania jest Dave2D, The Verge czy Unbox Therapy. A pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Czy więc balonik pęka? W tym samym czasie sprytnym hakerom udaje się uzyskać dostęp do wewnętrznego oprogramowania urządzenia. Szybko okazuje się, że za wszystkimi lotnymi zapewnieniami stoi po prostu Android. A to, co absolutnie przecież nie mogło być aplikacją, bo jest zbyt zaawansowane technologicznie, jest w rzeczywistości... tak. Aplikacją o nazwie R1 Launcher, którą udało się uruchomić na telefonie, choć trzeba było trochę pokombinować. Wygląda też na to, że Rabbit szybko zorientował się, co jest 5 i wypuścił aktualizację, która blokowała możliwość uruchomienia apki na urządzeniach o numerze e-mail innym niż te z ich puli, bo początkowo w sumie nie sprawdzali niczego. Aby jednak spróbować zachować twarz, firma w oficjalnym komunikacie nazwała odkrycia badaczy nieoficjalnymi emulatorami, choć potwierdziła w końcu, że pod maską siedzi jednak Android. Chociaż tyle. Poddali go różnym niskopoziomowym modyfikacjom, aby był taki... szyty na miarę. Jakoś trzeba próbować ratować twarz, mówiąc, że nie zadziała to na pierwszym, lepszym Androidzie ze sklepu z Androidami. Straszą przy tym głośno, że takie pobierane z nieoficjalnego źródła aplikacje mogą zawierać złośliwe oprogramowanie i żeby tego absolutnie nie robić. No ale z czasem na światło dzienne wychodzą kolejne interesujące informacje. Na przykład to, że zapytania, a przynajmniej jakaś ich część, przesyłane są po prostu do OpenAI. Dlatego, kiedy OpenAI było przeciążone, asystenty również nie działały. W kodzie Rabita oczywiście jasno wskazuje się modelowi, że ma tego faktu nigdy, ale to przenigdy nie ujawniać. Ale to nie wszystko. W jakiś przecież sposób trzeba się uwierzytelniać do usług, z których będziemy potem chcieli przez Rabita korzystać, prawda? Na przykład takiego Uberka zamówić. No i okazało się, że aby to zrobić po stronie serwerów Rabita uruchamiany jest zdalny pulpit, do którego musimy się połączyć, a następnie uwierzytelnić w docelowej usłudze. Researcherom udało się uzyskać do takiego serwera dostęp, a nawet odpalić na nim Dooma i Minecrafta. Ale to nadal nie wszystko. Nigdzie nie znaleźli też śladów żadnej zaawansowanej sztucznej inteligencji, a jedynie skrypty playwrita, czyli takiego narzędzia do automatyzacji. Wykorzystuje się je, żeby zautomatyzować klikanie po różnych stronach czy aplikacjach w określonej sekwencji. Po kilku dniach wytężonych analiz i pewnie paru bezsennych nocach ktoś, a konkretnie to Retweek Jayashima, w końcu zebrał to wszystko do kupy i opublikował wnioski. Tak, Rabit R1 to po prostu aplikacja, a w sumie to trzy aplikacje spakowane w gotowy produkt oparty o procesor Mediateka. Kto by pomyślał? Android siedzący pod maską to w pełni domyślne środowisko, w którym zainstalowane są nawet domyślne aplikacje, totalnie niepotrzebne do działania urządzenia. Żadnych niskopoziomowych zmian nie odnotowano. W dodatku pierwsza partia urządzeń nie tylko nie sprawdzała, na jakim urządzeniu się uruchamia, ale nawet miała odblokowany interfejs programistyczny. Zupełnie jakby ktoś sam na własne życzenie się chciał podłożyć. Jak zareagował Rabit? Od razu ruszył do walki z licznymi hakerami, którzy jednak okazywali się za każdym razem sprytniejsi. Wprowadzili sprawdzanie IMEI? Nie działało poprawnie i udało się je szybko obejść. Sprawdzano, na jakim urządzeniu oprogramowanie się uruchamia? Z tym też badacze dali sobie radę. Rabit zaczął więc banować po adresach IP. Na szczęście akurat jeden z researcherów pojechał na wakacje, więc nie miało to na niego wielkiego wpływu. I tak dalej, i tak dalej. Ba! Udało im się nawet na pomarańczowe urządzenie wgrać alternatywny system operacyjny Lineage OS i uruchomić możliwość dzwonienia. Taka zabawa w kotka i myszkę trwała sobie w najlepsze przy każdej następnej aktualizacji. A więc nie, nie było to szyte na miarę oprogramowanie. Tylko zwykła apka i wygląda na to, że apką mogła pozostać. Szczególnie, że wiele z obiecywanych funkcji działało zdecydowanie słabiej niż obiecywano. Jesse stwierdził podobno w jednej sesji Q&A na Discordzie Rabita, że urządzenie hakują rosyjscy profesjonalni hakerzy wspierani przez Moskwę i musieli w tym celu solidnie nakombinować z lutownicą. Groził też konsekwencjami prawnymi, jednak nic jeszcze z tego nie wynikło. Zadający niewygodne pytania na Discordzie wyłapywali bany, aby nie siali fermentu. Zresztą linki do materiałów krytykujących Rabita też zostały ocenzurowane i nie było wolno ich udostępniać. Takie kółko wzajemnej adoracji. Wszyscy krytycy po prostu nazywani byli hejterami. Proste. Ale pojawiają się też poważniejsze zarzuty, jak choćby takie, że część kodów źródłowych ma być użyta niezgodnie z otwarto-źródłowymi licencjami. Mowa głównie o systemowej klawiaturze czy jądrze systemu. Jakiekolwiek wprowadzone weń i kwalifikacje muszą przecież zostać opublikowane, czego Rabit nie zrobił. Podnoszony jest też argument, że dane użytkowników mają nie być w żaden sposób zabezpieczone i dostęp do nich to rzekomo bułeczka z bananem. Powstał nawet projekt, który ma za zadanie rozpracować i udokumentować te wszystkie zarzuty. Kiedy w pewnym momencie dołączył na ich Discorda ktoś anonimowy i wrzucił linka, pod którym miały znajdować się różne wycieknięte dane, to okazało się, że to pracownik Rabita, Mat Domko, szef jednoosobowego działu bezpieczeństwa firmy, a domena jest po prostu honeypotem do zbierania adresów IP, aby wiedzieć, kogo następnego zbanować w swoich usługach. Co dalej? A no, kolejne oskarżenia. A to, że mają biuro w Kalafjorni, w której firma ma zakaz działania. Albo o zwlekanie z realizacją zwrotów pieniędzy dla osób, które chcą zrezygnować z produktu, który nie spełnia oczekiwań. Znaleźli się jednak też tacy, na czele z Emily Sheppard, którzy postanowili pogrzebać trochę w nieco bardziej odległej przeszłości. Już na przełomie kwietnia i maja Emily postanowiła pokierować się odwieczną zasadą follow the money. Jeszcze przed Cyber Manufacturer, który potem stał się Rabitem, Jesse zajmował się innym startupem. RCT Studio głosiło, że są nowym Pixarem dla interaktywnych filmów. Miał być silnik Morpheus, za pomocą którego wpisując po prostu prompta można było w mig uzyskać gotową animację 3D, jak w Blenderze czy innym 3D Studio Maxie. I to taką całkiem poważną w standardzie jakiejś indie gry. Zwróćcie uwagę, że jesteśmy w historii całe lata przed pierwszym demo Sorry! od OpenAI. Silnik pozwalać miał też na interakcję z wyrenderowanymi obiektami w niespotykany wcześniej sposób. Jednak nie lada przełom. Jesse jednak opuścił RCT Studio, ale nie znajdziemy tego faktu na jego Linkedinie. Następnie powołał do życia wspomniane już Cyber Manufacturer Co, które docelowo stało się Rabit Inc. Jakieś dwa lata przed królikami rozwijali projekt Gamma, na który zebrali całkiem spore finansowanie sięgające w drugiej rundzie 6 milionów dolarów. O co chodziło? Jak zapewne wielu z Was już się domyśla, krypto, NFT, Web3, Metaverse, ekologię i wszystkie inne słowa klucze wrzucone razem do jednego wora, hajpujące cokolwiek, do czego zostaną przyczepione. Gamma miała dostarczać rozrywki w zupełnie nowej, nieznanej dotychczas formie w Metaversie. Obietnic było co nie miara. Mówiono choćby o ekologii, neutralności węglowej, czystej energii czy nawet wysyłaniu astronautów w kosmos. Aby móc brać udział w tym projekcie, konieczne było posiadanie ich NFT. Środki zebrane na emisję NFT miały pozwolić na zbudowanie siatki wytwarzającej czystą energię, w której każdy miał mieć swój udział, ale też odpowiadało różnym postaciom w grze. Jeżeli chcieliśmy być w tym świecie kimś bardziej prestiżowym, to oczywiście musieliśmy kupić takie lepsze NFT za kryptowalutę. Ale ją można było przecież wykopać pomocą swojego udziału w wytwarzanej czystej energii. No... perpetum mobile po prostu. Do napędzania gry, którą nie wiem dlaczego nazwano Metaversem, na pewno więc wykorzystali ten rewolucyjny silnik Morpheus, który stworzono wcześniej w RCT Studios. Poprzedniej firmie Jessie, prawda? No nie. Gamma była zwykłą grą opartą o silnik Unreal Engine 5. W dodatku nie w pełni autorstwa Cyber Manufacture tylko, a była po prostu nieco zmodyfikowanym projektem o nazwie Lyra. W dodatku średnio zaadaptowanym, bo Coffizilla, który przeprowadził w tej sprawie bardzo wnikliwe śledztwo, udało się Gamę uruchomić tylko po to, aby ciągle oglądać ekran błędów, po którym gra się wywalała na zbity pysk. Zgodnie z zapewnieniami Jessie, Gamma miała jednak opierać się o silnik kwantowy, którego zadaniem było napędzanie postaci w grze NPC-tów. Ten właśnie kwantowy silnik stał się z czasem osobnym produktem OS-2, a finalnie Rabbitem. No dobra, ale co z Gamą? Ano projekt, patrząc na to chłodnym okiem, niezbyt się udał. W listopadzie 2023 roku Gamma została opublikowana na otwarto-źródłowej licencji, wyłączając z niej elementy odpowiedzialne za sztuczną inteligencję. Miało to, zgodnie z zapewnieniami, pozwolić projektowi żyć wiecznie. Sęk w tym, że motywacja za tym ruchem była raczej zupełnie inna. Chodziło o umycie rąk przed zaangażowanymi w Gamę klientami oraz inwestorami. W ten sposób projektowi ukręcono łeb, wyciągnięto z niego wszystko, co miało jakąkolwiek wartość dla siebie, a resztę rzucono jak ochłapy, żeby po prostu nikt się nie przyczepił. Pytany o historię Jessie miota się w odpowiedziach i odcina od przeszłości. Jeżeli coś obiecał, to na pewno nie była obietnica, a nawet jak była, to nie on i nie jego ręka. Twierdzi, że nigdy nie sprzedawali krypto ani NFT. W dodatku pojawiły się zarzuty, że projekt nadal nie zapłacił wszystkich wynagrodzeń pracownikom. To wszystko powinno rodzić wiele wątpliwości co do dalszych losów projektów, w które angażuje się Jessie. Emily zadała też liczne pytania co do działania samego Rabbita i Lama. Na przykład co z legalnością takiego urządzenia? Różne platformy i serwisy przecież często w swoich warunkach korzystania z usługi wprost zabraniają korzystania z jakichkolwiek zautomatyzowanych narzędzi do wykonywania operacji na swoich stronach. Wprowadzają też mechanizmy, które mają temu przeciwdziałać. Weźmy pierwszą z brzegu Captcha. Co więc zrobi Rabbit, kiedy ją napotka? Czy będziemy musieli ją rozwiązać sami? Czy zrobi to za nas? No, okazuje się, że musimy zrobić to sami, co w wielu sytuacjach czyni Rabbita bezużytecznym. Konta Emily na Twixerze wyłapało w szczycie całej imby bana z zupełnie niewiadomego powodu. Na szczęście szybko wróciła pod innym loginem. Nie była też w tych pytaniach osamotniona. Kolejną osobą z wieloma wątpliwościami była Nathalie Hudgens, która sobie pytała o integrację z Apple Music. Pech chce, że ma w tej kwestii trochę doświadczenia, bo jest zaangażowana w projekt Cider, czyli otwartoźródłową alternatywę dla jabłkowej muzyki. Dodajmy, zgodną z licencjami Apple, ponieważ nie obchodzi wykorzystywanego przez nich mechanizmu DRM Widevine. Nathalie miała pewność, że Rabbit działając tak jak działa nie jest w stanie spełnić warunków certyfikacji Widevine. Choćby przez awersję do wglądów i oprogramowanie przez kogoś z zewnątrz. No bo jeszcze wyszłoby najaw, że to przecież zwykły Android. Jak więc rozwiązują kwestię integracji? Ano logujemy się do swojego konta w Apple Music na udostępnionym przez Rabbita zdalnym pulpicie. Następnie nasze poświadczenia zapisywane są w zewnętrznej usłudze o nazwie Piano. Kiedy przychodzi czas, że chcemy posłuchać muzyki, Rabbit pobiera zapisany Piano token, loguje się w naszym imieniu do Apple Music, a potem po prostu puszcza muzykę na swoich serwerach i streamuje nam ją poprzez protokół WebRTC. Oczywiście już bez zabezpieczeń DRM. Czy to legalne, czy nie nie mnie oceniać. Ale po raz kolejny potwierdza, że nie robi tego żaden magiczny LAM, a jest to zwykłe uruchamianie aplikacji specjalnie na jakimś innym komputerze w chmurze. Działa to dokładnie tak, jak nieudolne klony iMessage. Przykładem niech będzie opisywany już kiedyś przeze mnie Sunbeard, rozwijany w porozumieniu z Nothing, producentem androidowych telefonów. Link do materiału znajdziecie na karcie w rogu ekranu. W sprawie nie pomagał też sam Rabbit, podkładając się na własne życzenie tu i ówdzie. Wyrzucone przez firmę na Twixera wideo, pokazujące funkcjonalność Rabbita, zmieniało co chwilę wyświetlany na zegarku czas, to w przód, to w tył, co jasno pokazuje, że jest zmontowany z kilku ujęć i nie dzieje się w czasie rzeczywistym. Gratuluję specom od marketingu. Szczególnie, że opublikowano później nieedytowaną wersję tego samego demo i wcale nie wyglądała ona źle. Można było nie kombinować. Co więc tak naprawdę robił Rabbit, doktorku? To nie jest wcale jakaś nowoczesna technologia, tylko zakodowane na sztywno skrypty z wykorzystaniem Playwright dla popularnych usług, które po prostu po kolei wykonują to, co im zlecimy. Nie ma w tym żadnego zrozumienia tego, co znajduje się w serwisie czy aplikacji, z których korzystamy. Jakakolwiek zmiana w interfejsie najpewniej oznaczać będzie, że przestaną one działać, przynajmniej do najbliższej aktualizacji. Wystarczy choćby reklama wyświetlona w niespodziewanym miejscu, albo jakieś testy AB wykonywane przez usługę w celu poprawy zaangażowania użytkowników. Nie ma to z inteligencją nawet sztuczną nic wspólnego. Coś, co od początku powinno być jedynie apką, okazało się po prostu apką. Historia pięknie zatoczyła koło. Co robić i jak żyć? Nie kupuj produktów w przedsprzedaży, szczególnie od raczkujących firm, które robią coś po raz pierwszy, albo takich, które znane są już z tego, że nie dowożą swoich obietnic. Poczekaj na pierwsze testy oraz opinie użytkowników na forach. Wiem, że czasem ciężko jest świadomie zrezygnować z bycia na pierwszej linii rozwoju technologii. Sam lubię ten dreszczyk emocji, ale w takich przypadkach po prostu warto zaczekać. W ten sposób dokładasz swoją małą cegiełkę do walki z patologią, którą jest wypuszczanie przehypowanych produktów, które w ogóle nie powinny trafić na rynek. Rabbit R1 jest tylko jednym z bardzo wielu przykładów. Tworzysz jakiś produkt? Kieruj się zasadą, żeby mniej obiecać, a więcej dostarczyć. Nie na odwrót. To się po prostu opłaca, patrząc bardziej długofalowo niż tylko na dzień premiery. No, chyba, że to skok na czyjąś kasę i wyrzuty są ci po prostu obce. Czy wszystkie produkty reklamowane jako najnowsza zdobycz w świecie sztucznej inteligencji, w szczególności te z kategorii sprzętowej, są tylko różnymi opakowaniami dla czata GPT? Nie wiem, ale się domyślam. A, co do AI jeszcze, bo bym zapomniał, to już pewne, ruszamy z AI Devs 3. Więcej szczegółów już wkrótce. I to już wszystko na dziś. Tymczasem dziękuję za Waszą uwagę i do zobaczenia! Napisy stworzone przez społeczność Amara.org