Pilot z PRL-a, który działał na... gwizdnięcie (film, 18m)
Adam Śmiałek w najnowszym odcinku swojego kanału omawia fascynującą historię zdalnego sterowania, skupiając się na urządzeniu z lat 80. XX wieku, które wykorzystuje gwizdek jako metodę komunikacji. Jak mówi, to niesamowite, że w czasach socjalizmu powstały tak innowacyjne rozwiązania techniczne. Z pozoru niczym nie wyróżniające się gniazdko z pilotem zamienia światło w budynku na coś, co dzisiaj wydaje się normalne. Adam podkreśla, że kiedyś piloty były znakiem luksusu, a teraz każdy dom jest pełen smart urządzeń. W pierwszej części filmu przedstawia, jak w przeszłości wyglądało korzystanie z pilotów i znaczenie, które miały dla właścicieli sprzętu elektronicznego. Wspomina o analogowym charakterze urządzeń, które były podstawą dla nowoczesnych technologii, jakie znamy dzisiaj.
Kolejny fragment odcinka jest poświęcony niezwykłości samego urządzenia – gniazdka z pilotem, które działa na bazie prostego gwizdka. Adam dzieli się swoimi wrażeniami z testowania tego sprzętu, pokazując przy tym kilka zabawnych sytuacji, w które się wdał. Mówi o inspiracjach z czasów dzieciństwa, gdy widział podobne urządzenia w sklepach. Podziela z widzami historię o żółtym pudełku, które było wówczas synonimem atrakcyjnego opakowania, co prowadzi go do refleksji, jak zmieniły się oczekiwania konsumentów na przestrzeni lat, zarówno w sposobie pakowania, jak i użyteczności produktów.
W dalszej części, Adam wchodzi w aspekty techniczne, opisując, jak dokładnie działa gwizdek i jak jego konstrukcja wpływa na działanie urządzenia. Wyjaśnia, jak dźwięk z gwizdka jest przetwarzany przez elektronikę, aby włączyć lub wyłączyć sprzęt podłączony do gniazdka. To imponujące, jak prosta idea oparta na gwiżdżącym dźwięku mogła stać się fundamentem wielu nowoczesnych rozwiązań. W międzyczasie, dzieli się także osobistymi wspomnieniami dotyczącymi dźwięków dzieciństwa i ich nostalgicznego wpływu na nasze życie. Zachęca widzów do przemyślenia, jak wiele z tych „starych” technologii przetrwało do dziś, odkrywając, że wiele z nich wciąż ma swoje miejsce w współczesnym świecie.
Adam zwraca uwagę na cenę urządzenia z 1988 roku i dokonuje matematycznej analizy, porównując ją do dzisiejszych realiów. Wspomina, że wówczas jego koszt wynosił blisko 10 tysięcy złotych, co dziś przekłada się na wartość 1600 złotych. Ostatecznie zadaje retoryczne pytanie: czy ktoś wydaje tyle pieniędzy na pilot do lampki? Przytacza także ciekawostkę dotyczącą kodu DTMF oraz jego zastosowania w nowoczesnej komunikacji. Zbliżając się do końca, Adam przypomina widzom o przyjemności korzystania z technologii jako elementu codzienności oraz o znaczeniu przywiązania do przedmiotów, które mogą być na pozór nieistotne, ale w rzeczywistości oferują wiele więcej niż się wydaje.
Na koniec, Adam zachęca widzów do subskrybowania swojego kanału oraz do odwiedzania jego konta Patronite. Film, na chwilę pisania tego artykułu, ma 29 317 wyświetleń oraz 1695 polubień, co pokazuje, że temat zdalnego sterowania wciąż interesuje widzów i może pobudzać do refleksji nad ewolucją technologii. Jego kreatywny sposób prezentacji łączy osobiste historie z technicznymi informacjami, co czyni film nie tylko edukacyjnym, ale i rozrywkowym.
Toggle timeline summary
-
Wprowadzenie do TME, globalnego dystrybutora komponentów elektronicznych.
-
Zapowiedź, że ten odcinek nie będzie miał dźwięku, tylko wizualizacje.
-
Prelegent wyraża zdziwienie funkcjonalnością urządzenia.
-
Refleksja nad absurdem modelu biznesowego w czasie socjalizmu.
-
Omówienie ewolucji inteligentnych urządzeń i systemów.
-
Wczesne smartfony miały funkcjonalności zdalnego sterowania podczerwienią.
-
W przeszłości piloty służyły głównie do telewizorów i sprzętu audio.
-
W latach 90-tych pilota były symbolem statusu.
-
Nostalgia za przeszłością i przybycie dziwnego pakietu.
-
Opis żółtego pudełka z dzieciństwa.
-
Nowocześni konsumenci postrzegają opakowanie inaczej niż w przeszłości.
-
Historia opakowań i trudności w tworzeniu atrakcyjnych wzorów.
-
Wyzwania związane z tworzeniem atrakcyjnych opakowań w przeszłości.
-
Wprowadzenie zdalnie sterowanego urządzenia.
-
Wyjaśnienie funkcjonalności gniazdka zdalnie sterowanego.
-
Nowość w używaniu urządzenia w kształcie gruszki do kontrolowania elektroniki.
-
Porównanie cen z przeszłości z obecnymi dla takich gadżetów.
-
Wprowadzenie technicznych komponentów stojących za urządzeniem.
-
Opis układów elektronicznych wewnątrz urządzenia.
-
Dyskusja na temat braku pewnej technologii w urządzeniu.
-
Refleksja nad praktycznością technologii i jej zastosowaniem.
-
Zachęta dla widzów do subskrypcji i wsparcia kanału.
Transcription
Partnerem kanału jest firma TME, globalny dystrybutor komponentów elektronicznych. Przypominam, że w tym odcinku nie będzie dźwięku, a tylko dźwięk. Dzień dobry. Szalone, ale działa. Prawdę powiedziawszy, nie uwierzyłbym w taki biznes, ale był to biznes i to jeszcze prowadzony w warunkach socjalizmu. Nieprawda. Dziś wszystko jest smart. To znaczy, może być, bo z tymi chmurami trochę jak z pogodą. Czasem niebo jest bezchmurne i nijak apka światła nie zaświeci. Zaraz na początku ery smartfonowej na pokładzie urządzeń bywały jeszcze nadejniki podczerwieni i można było skonfigurować sobie taki sprytny system, niezależnie od chińskich serwerów. Ale to już historia. Zanim nastąpiły te wszystkie chmury i sposoby odsłaniania okien w chwili wschodu słońca, automagicznego karmienia kota czy podgrzewania kawy za 5-7, używaliśmy pilotów jako takich, głównie do telewizorów albo sprzętu audio. Jeśli ktoś chciał pilotować lampkę, musiał kupić uniwersalne gniazdko na pilota i lampkę do niego podłączyć. Robiono tak, ale bardziej by się pochwalić byciem smart, niż żeby to miało rzeczywisty sens. Gdy cofniemy się jeszcze trochę, poza lata 90., znajdziemy się w epoce, kiedy to piloty posiadali nieliczni i były one wyznacznikiem statusu. Piloty, które znajdowały się w większości domów, miały zwykle 5 lat i można było im wydawać polecenia głosowe. Ich wadą było to, że nie zawsze działały, a najczęściej odpowiadały zaraz. Wśród całej tej społeczności pilotów ożywionych i nieożywionych, niewielką grupę stanowiło bardzo osobliwe dziwactwo. Kto miał młodsze rodzeństwo? Kto miał młodsze rodzeństwo, pamięta taką gruszkę i chyba nie chce do tych wspomnień wracać. Toteż gdy od miłego widza otrzymałem tę paczkę, z jednej strony zastanawiałem się co to za diabeł, z drugiej gdzieś odezwało mi się deja vu. W późnej podstawówce widziałem te żółte, rzucające się w oczy, pudełka u tak zwanego prywaciarza. Prywaciarz, jakbyśmy to dziś powiedzieli, był sieciówką premium. Albo bardziej nawet franczyzną, choć nie do końca, bo o ile każdy sklep prywaciarza był własnością prywaciarza, to franczyzodawcy jako takiego nie było. Ale były zasady ścisłe, dużo fajnych rzeczy i drogo. I jedną z tych fajnych rzeczy było żółte pudełko z gruszką i czymś jeszcze. Żółte pudło wymaga chwili. Dziś na opakowania nie zwracamy uwagi. Stop, rozpędziłem się. Zwracamy i to jak? Pewno połowa filmów o nowościach skupia się przede wszystkim na otwieraniu pudełek. No dobrze, ale dziś każdy przedmiot jest zapakowany przynajmniej poprawnie. 35 lat temu kupowaliśmy zawiniętą w gazetę kiszkę czy salsefson i nikt się temu nie dziwił. Pudełka były szare, smutne i brzydkie, a często przypadkowe albo pozamieniane. Już kiedyś mówiłem i to wcale nie jest żart, wewnątrz pudełka z herbatniczkami zauważyłem rysunki zniczy nagrodnych. Widać, za dużo nadrukowano pudełek do zniczy, a za mało do ciastek. Ktoś wymyślił, żeby składać tekturę na odwrót, odbijać pieczątkę, opakowanie zastępcze i voilà! Rynek herbatników popularnych został uratowany. W takich warunkach stworzenie atrakcyjnego opakowania było wyzwaniem, a już na pewno zdobycie takiej askrawej farby w kolorze kamarka i kontrastującego błękitu. Męczę to pudełko ponad miarę, ale fascynuje mnie. Zarówno te literki, najprawdopodobniej wyklejone pierwotnie z kalkotekstu, jak i grafiki, takie trochę prywacierskie. Wygląda to jak prasa dyplomowa mniej zdolnego ucznia, zaś hasła, jak wiersze jakiegoś tekściarza składającego zakładowe gazetki. Lecz w tandecie jest metoda. Tajemnicze urządzenie wyróżniało się już na wstępie, intrygując tak wówczas postrzeganym luksusem. No a już przezroczyste okienko pozwalało poczuć powiew zachodu. Jedynym problemem było wzbudzenie potrzeby posiadania tego czegoś i pokonania bariery związanej z prawą częścią zawartości. Zdanie z napisem. Największy napis oznajmiał zdalne sterowanie i raczej był zrozumiały. Jednak określenie połącznik dźwiękowy nic nikomu nie mówiło i tu chyba marketing poległ. Zapewne rzecz ratował sprzedawca, wyjaśniając w czym rzecz. A jest to nic innego jak gniazdko sterowane pilotem. Stąd te wszystkie napisy. Jeśli do gniazdka podłączyć telewizor, można go włączyć i wyłączyć, na przykład z łóżka o pierwszej w nocy. Albo lampkę, albo co kto chciał. Gniazdko było tak naprawdę pudełeczkiem z przewodem, które podłączało się do normalnego gniazdka, a już sterowane urządzenie włączało się do gniazdka w pudełeczku. Natomiast pilot… no cóż, musiało to szokować każdego, kto to kupił. To najprawdziwsza gruszka, którą sięgniecie ręką, nawet napis o tym mówił, ściśnij nadajnik. Tak, nadajnik. Zapewne zgnieć gruchę brzmiałoby cokolwiek niezgrabnie. Tak na marginesie, wielu pewno szukało nadajnika, podejrzewając jakiś numer wykręcony przez magazyniera czy transportowca, co wówczas zdarzało się nierzadko. No więc gdy się gruszkę ścisnęło, ta piszczała wyjątkowo nieprzyjemnie. To znaczy, do czasu my, starzy i głusi, możemy już tej nieprzyjemności nie słyszeć. Jeśli ów dźwięk zwolnić cztery razy, brzmi to tak. ŚWIERCIE Czyli oszustwa nie ma, gruszka gwiżdże, tyle że wysoko. Skąd te gwizdy? Na szczycie gruszki znajduje się gwizdek, który weń wetknięto. Malusi gwizdek, który zestrojono według instrukcji na 14 kHz, a w rzeczywistości nieco niżej. Skrzynka z gniazdkiem ma jakąś magię, która owego gwizdu nadsłuchuje i gdy usłyszy, podłącza napięcia do gniazdka. Za drugim razem odłącza i tak w kółko. Koniecznie musiałem zobaczyć czy to działa, więc szybko podłączyłem taką fikuśną żarówkę i nie mogłem przestać się bawić. To naprawdę działa. Na początku nie zawsze, chyba bałem się już o tą wiekową gruszkę. Ale potem, zgodnie z zaleceniem producenta, gniotłem balona zuchwale i układ bezwątnie włączał i wyłączał światło. Piękne, w dobie braku wszystkiego, producent, a konkretnie spółdzielnia wielobranżowa z Czechowic, opracowała urządzenie, w którym połowa podzespołów została zastąpiona gwizdkiem i wcale nie obniżyło to walorów. Na tej etykiecie mamy jeszcze jedną informację, datę i cenę. Prawie 10 tysięcy w 1988 roku. Dużo to czy mało? Opierając się na wskaźnikach przeciętnego wynagrodzenia, dzisiejsza cena tego gadżetu wynosi, uwaga, 1600 złotych. Kto byłby w stanie wydać dziś tyle na pilota, włączającego lampkę? PILOT Czas skończyć z magią i tajemnicami. Skoro to działa, to musi się to dać wyjaśnić. Zatem do analiz przystąp. Gruszka. Idźmy dalej. Gwizdek. Formalnie piszczałka, dokładnie taka, jaką zobaczyć możemy w kościele, odwracając się na chwilę i podnosząc wysoko głowę. Na churze znajdziemy organy i jeśli tylko nie są elektroniczne, będzie tam stać nawet kilka tysięcy podobnych piszczałek. To coś na końcu gruszki to taka maleńka piszczałka typu wargowego. Widoczny ścięty, ostry brzeg wewnątrz rurki sprawia, że przepływające tam powietrze ociera się, wpadając w wrgania. O częstotliwości niewiele zależnej od ciśnienia, a wyznaczonej wymiarem całości i szybkością rozchodzenia się dźwięku w środowisku, czyli w powietrzu. W kościele aż tak małych gwizdków nie znajdziemy, najwyższe tony sięgają tam kilku kHz i to raczej harmonicznymi. W piszczałce tej konstrukcji ważne są dwa elementy. Niewielki dryw częstotliwościowy i kształt zbliżony do sinusoidy. Tak wygląda mocno powiększony kształt tego, co wychodzi z gwizdka. A tak charakterystyka. Jak widać, jakieś śladowe harmoniczne mamy, ale praktycznie nie mają znaczenia. Widoczne szumy w całym paśmie biorą się z szumu powietrza, które nie jest zamieniane na częstotliwość gwizdu, gdy wychodzi z gruszki. Przejdźmy do analizy takiego pojedynczego pisku. Jak widać, amplituda mocno się zmienia, bo zmienia się ciśnienie w zależności od tego, jak bardzo gruszka będzie zgnieciona. Na wykresie częstotliwościowym dramatu już nie ma, ale widać lekki dryw na początku i na końcu. Powiększę ten fragment. Zaczyna się od 11300 Hz i wznosi do 12100 Hz, po czym stabilizuje się na mniej więcej 11800 Hz. Pod koniec znowu mamy wzrost i zjazd, aż się powietrze w gruszce skończy. Można więc przyjąć, że gwizdek emituje wspomnianą częstotliwość przez jakieś pół sekundy praktycznie w sinusoidzie i pozbawioną zakłóceń. W przyrodzie nie znajdziemy wiele dźwięków podobnych i to jest istotne dla niezawodności idei. Dodam, że instrukcja wspomina o 14 kHz. Z jakiegoś powodu przestrojono całość o 2 kHz w dół. Dlaczego? Może z fabryki gwizdków przyszły gwizdki za duże, a może było to zbyt blisko wszechobecnego wówczas piszczenia o częstotliwości 15625 Hz. Gdy byliśmy młodzi, przechodząc obok otwartych okien, za którymi ktoś miał włączony telewizor, z pewnością słyszeliśmy charakterystyczny ślad w postaci dzichego skwierczenia. Były to nałożone na siebie częstotliwości odchylania pionowego, 50 Hz i wspomnianego poziomego. Mogło to mieć wpływ na owo urządzenie, nawet nie tyle włączając go w kółko, co tłumiąc sygnał z gwizdka. Gwizdka. Skorośmy się już nagwizdali, czas rozkręcić bardziej klasyczną część zestawu. Jak widać, tu już nie ma żadnych czarów, tylko zwyczajna elektronika z lat osiemdziesiątych. O schemacie możemy zapomnieć, ale instrukcja zdradza zasadę działania. Przetwornik dźwiękowy, wzmacniacz selektywny, przerzutnik i wzmacniacz prądu przekaźnika. O zasilaczu nic nie napisano, ale skoro nie ma transformatora, zapewne mamy tutaj zasilacz redukujący napięcie impedancją kondensatora, którym z racji wymiarów będzie ten twór. Poza tym są diody prostownicze, rezystory mocy, zenerek na 12 V i elektrolity na 16, czyli na pewno napięcie nie będzie wyższe. Oto jest i przetwornik dźwiękowy, czyli po prostu mikrofon. ME055 to popularny polski mikrofon elektretowy, który można było znaleźć w magnetofonach. Tak na marginesie ma całkiem fajną charakterystykę i można go używać współcześnie, tyle że to wkładka dookólna i nie za bardzo nadaje się do nagrań lektorskich. Gdzieś tam pewno sygnał jest wzmacniany, bo transistorów mamy sześć I tu jest haczyk. Brakuje tak charakterystycznego dla układów rozpoznających częstotliwość systemu PLL, czyli pętli synchronizacji fazy. Na co dzień możemy ją znaleźć w stereodekoderach radiowych i tam współpracuje z sygnałem pilota. Realizuje się ją na układach scalonych, gdyż zbudowanie jej na piechotę wymaga wielu części i raczej na pewno ich tu nie ma. Popularny układ do tego służący NE567 wewnątrz wygląda tak. W osiemdziesiątych latach układ ten był dostępny za dewizę, więc sprawę uproszczono i osadzono tutaj najpewniej zwyczajny filtr pasmowy o przyzwoitej dobroci, o czym świadczy istnienie tej cewki. Jej gabaryty sugerują pracę na kilkunastu kHz. Jest to też jedyny element strojony. Wewnątrz siedzi żółta końcówka rdzenia, którą kręciło się tak, by sygnał z gruszki dawał jak najwyższe napięcie. Dwa tranzystorki sąsiadujące ze sobą zapewne tworzą przerzutnik bistabilny, czyli układ, który po dostarczeniu napięcia kopniaka z filtra sygnału gwizdka, zamienia swoje położenie na przeciwne. Ot, taka komórka pamięci sterowana zmianą napięcia. Napięcie z tej komórki po wzmocnieniu steruje przekaźnikiem. A ten znowu jest połączony ze złączami gniazdka sieciowego, więc po gwizdach nieparzystych przekaźnik się włącza, a po parzystych wyłącza. Co to jest? Przekaźnik jest opakowany w przejrzyste pudełko, więc możemy sobie obejrzeć cewkę elektromagnesu i kotwiczkę, która wygina jeden ze styków, by ten połączył się z drugim. Płytkę wykonano z dobrej klasy laminatu, a miedź została pocynowana. Lipy tu nie ma, części są wlutowane ręcznie i generalnie, jest to bardziej kapitalistyczne niż socjalistyczne. Mam wrażenie, że obudowa była produkowana jako element niezależny, dostępny na wolnym rynku w końcówce lat osiemdziesiątych, ale pewności nie mam. Napis audio jest trochę naciągany. Niby rzeczywiście urządzenie działa w paśmie akustycznym, ale myślę, że owo audio dobrze się kojarzyło ze sprzętem do słuchania muzyki i dodawało punktów za pochodzenie. Jak widać w tym szaleństwie, jest metoda i pilot działa zadziwiająco skutecznie. Z opisu możemy się dowiedzieć, że rzecz ta została opatentowana. Czy w praktyce też tak było dobrze, tego już nie wiem. Może ktoś miał to cudo i podzieli się wrażeniami. Natomiast sama idea była bardziej powszechna niż się wydaje. Wiele pilotów tak pracowało, także wielokanałowych, do telewizorów i głównie w latach siedemdziesiątych. Ale jest jeszcze jedna dziedzina, gdzie kodowano dźwiękiem pewne dane. Tak zwany kod DTMF, którego wciąż używamy, przełączając za pomocą może już nie gwizdów, ale tonów, zdalne usługi telefoniczne, na przykład przy zgłaszaniu reklamacji w bankach. DTMF jest bardziej rozbudowany, śpiewa dwoma tonami naraz i może kodować 16 różnych cyfr i znaków. DTMF Teoretycznie dwoje utalentowanych śpiewaków najprawdopodobniej dałoby radę zadzwonić do takiego ZUS-u i wyśpiewać całą ścieżkę do połączenia się z konsultantem. Tylko potem mogliby stracić głos z nerwów. Idea kusi do zrealizowania jakiegoś polifonicznego pilota z kilkoma gruszkami i dekodowania gwizdów za pomocą Arduino. Może się skuszę. Zapraszam do subskrybowania kanału i odwiedzenia mojego konta Patronite. Do widzenia. Zapraszam do subskrybowania kanału i odwiedzenia mojego konta Patronite. Do widzenia. Napisy stworzone przez społeczność Amara.org